Sunday, January 25, 2015

Kosztowne europejskie stolice kultury: Mons kontra Wrocław...


   Do wczorajszej inauguracji Europejskiej Stolicy Kultury w Mons organizatorzy przygotowywali się cztery lata. Koncerty, iluminacje i pokazy uliczne zapoczątkowały rok, w którym to właśnie w tym belgijskim mieście i w czeskim Pilźnie będzie biło serce europejskiej kultury. Ten szczytny tytuł europejskie miasta przekazują sobie co rok od 1985, gdy po raz pierwszy zaproponowano by w taki właśnie sposób promować europejską kulturę i dzięki temu pomagać w rozwoju miast i turystyki. 
   W pokryzysowych czasach zaciskania pasa w Europie wydatki na kulturę są jednak szczegółowo kontrolowane i często jako pierwsze padają ofiarą cięć budżetowych, zwłaszcza gdy okazuje się, że nie tylko się nie zwracają, ale są często po prostu marnowane. Takie "niedociągnięcie" wytknięto Mons jeszcze przed wczorajszą inauguracją. Kilka dni przed uroczystym otwarciem obchodów organizatorzy musieli zlecić rozebranie drewnianej instalacji artystycznej. "Dzieło" kosztowało 400.000 euro i po zaledwie kilku dniach istnienia zaczęło dosłownie "walić" się mieszkańcom Mons na głowy...
   Na organizację ponad 300 imprez i wydarzeń kulturalnych w tym roku w Mons przeznaczono 70 mln euro. Taki budżet jest prawie dwukrotnie większy niż ten, jaki na swoje uroczystości wydały ubiegłoroczne stolice kultury: 24 mln euro - Ryga i 46 mln euro szwedzka Umea. W pompowaniu pieniędzy w kulturę nie byłoby nic złego, gdyby dzięki temu powstawały nowe miejsca pracy, a turyści faktycznie wynagradzali artystów i gospodarzy nie tylko brawami i nie tylko "jednorazowo". Ale choć taki był zamysł unijnego projektu to "europejskie stolice kultury" coraz częściej porównuje się do olimpiad, które choć prestiżowe, zostawiają goszczące miasta z długami i infrastrukturą, z której po obchodach mało kto korzysta. Raport szwedzkiego urzędu pracy z ubiegłorocznych kulturalnych inwestycji w Umea wykazał, że wcale nie przyniosły one oczekiwanych skutków. Miasto odwiedziło wprawdzie tysiące turystów, ale wcale nie zwiększyło to zatrudnienia. Po rocznych obchodach w Umea pozostały m.in. dwa muzea, hotel i nowe centrum kultury, które już wkrótce mogą stać puste. 
   Z takich wyników władze Wrocławia, który w w przyszłym roku przejmie od Mons tytuł Europejskiej Stolicy Kultury bynajmniej nie wyciągnęły żadnych wniosków. Wręcz przeciwnie, na przyszłoroczne obchody w Polsce już przeznaczono 800 mln złotych, czyli prawie 200 mln euro. Tyle pieniędzy na swoje kulturalne wydarzenia w 2013 roku nie wydała nawet francuska Marsylia, która do tej pory była najdroższą Europejską Stolicą Kultury, przy czym związane z obchodami wydarzenia i  infrastrukturę rozproszono w całym regionie. Inwestycjami w kulturę Wrocław nie zamierza się z nikim dzielić, choć to mniejsze miasta wokół stolicy Dolnego Śląska bardziej potrzebują promocji. W porównaniu do poprzednich europejskich stolic kultury, świętowanych w średniej wielkości, często zupełnie nieznanych europejskich miastach, Wrocław już na starcie ma zresztą całkiem niezłą infrastrukturę. Ale to wszystko organizatorom nie wystarcza. Zgodnie z tak lubianą w Polsce zasadą "zastaw się, a postaw się", musimy przecież przebić innych...Tylko w czym? W organizacji kulturalnej olimpiady, która jak pokazują statystyki już dawno nie przynosi oczekiwanych zysków i rezultatów, a Wrocławiowi, jednemu z najbardziej znanych i cenionych polskich miast zagranicą, wydaje się być najmniej potrzebna...



Inauguracja Europejskiej Stolicy Kultury w Mons  ©Hoslet


Inauguracja Europejskiej Stolicy Kultury w Mons  ©Hoslet 


Inauguracja Europejskiej Stolicy Kultury w Mons  ©Hoslet

Thursday, January 15, 2015

Unia Europejska broni grubasów ?

   Grubasom w pracy mogą przysługiwać takie same przywileje, co osobom niepełnosprawnym, uznał niedawno Trybunał Sprawiedliwości UE w Luksemburgu. Taki wyrok unijnego sądu bynajmniej nie pomoże w walce z rosnącym problemem otyłości w UE, gdzie na nadwagę cierpi już 52% obywateli. Wbrew intencjom sędziów, może natomiast utrudnić miłośnikom hamburgerów znalezienie pracy. 
   Orzeczenie unijnego sądu, które teraz może być wykorzystywane w podobnych sprawach we wszystkich krajach członkowskich, dotyczyło obywatela Danii. Ważący ponad 160kg Karsten Kaltoft poskarżył się unijnym sędziom, że został zwolniony z pracy ze względu na swoją nadwagę. Pracodawca miał uznać, że otyły opiekun dzieci nie zapewnia im odpowiedniej opieki, bo ze względu na swoją tuszę nie może nawet pomóc maluchom w zawiązywaniu sznurówek. Duńczyk odrzucił zarzuty pracodawcy, twierdząc, że dodatkowe kilogramy nie przeszkadzały mu chociażby w zabawie z dziećmi na podłodze, a utratę pracy z powodu otyłości uznał za niesłuszną i dyskryminującą. Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu zgodził się z argumentami Kaltoft'a, orzekając, że "otyłość może w pewnych sytuacjach stanowić niepełnosprawność, jeśli utrudnia otyłej osobie pełny i świadomy udział w życiu zawodowym na równi z innymi". W takim przypadku cierpiący na otyłość pracownik podlega unijnej dyrektywie zakazującej wszelkiej dyskryminacji w związku z zatrudnieniem.
   Taka wykładnia europejskich przepisów w przyszłości może jednak przynieść negatywne skutki zarówno cierpiącym na nadwagę pracownikom, jak i zatrudniającym ich pracodawcom. Dla tych ostatnich zatrudnienie otyłego może bowiem oznaczać, tak, jak w przypadku osoby niepełnosprawnej dodatkowe koszty związane z zapewnieniem miejsca parkingowego, czy przystosowaniem miejsca pracy dla wielkoformatowego pracownika. Zatrudnienie grubasa, który zostanie uznany za niepełnosprawnego może oznaczać nawet "konieczność przyznania mu dodatkowych przerw w pracy, czy dodatkowego płatnego urlopu", ostrzega Instytut Interwencji Gospodarczych BCC, co z kolei jak tłumaczą jego eksperci "będzie niosło ryzyko większych trudności w znalezieniu pracy przez osoby otyłe, bo pracodawcy będą obawiać się związanych z nimi dodatkowych wydatków". Wygląda na to, że unijny trybunał wyświadczył europejskim grubasom niedźwiedzią przysługę...


©EC Audiovisual Service

Tuesday, January 13, 2015

Zamach w Brukseli to kwestia czasu...


  Ogłoszony dziś w brukselskiej dzielnicy Etterbeek alarm bombowy to kolejny w ciągu ostatnich dni sygnał, jaki tutejszym władzom wysyłają ogarnięci psychozą strachu, ale również solidarni z zamachowcami z Paryża obywatele Belgii. W brukselskich alarmach bombowych nie brakuje nawiązań do wydarzeń ostatnich dni nad Sekwaną. W niedzielę w wyniku telefonicznego szantażu ewakuowano redakcję największego belgijskiego dziennika, "Le Soir". Autor telefonu z pogróżkami tłumaczył, że nie podoba mu się to, że gazeta za bardzo broni muzułmanów. Bo choć europejskie media nawołują do nie stawiania znaku równości między terrorystami a muzułmanami, to po atakach w Paryżu wyraźnie rośnie napięcie w multikulturowym społeczeństwie Europy. I choć nie da się tego zobaczyć we francuskiej czy belgijskiej telewizji, to wystarczy przejechać się metrem po Brukseli. W ostatnią niedzielę, gdy ulicami miasta, na znak solidarności z Paryżanami przeszło 10.000 Belgów, w wagonie podziemnej kolei byłam świadkiem kłótni dwóch kobiet. Po tym jak jedna z nich zwróciła uwagę drugiej, że ta zbyt głośna (w języku arabskim) rozmawia przez telefon, została wyzwana przez Arabkę od "piep……  Żydówki, którą powinno się zabić, jak tych w Paryżu"... 
   O rosnących napięciach między Belgami a muzułmanami, czy też między muzułmanami i żydami w kraju świadczy fakt, że żydowskich instytucji w Brukseli, tak jak w Paryżu chronią obecnie zastępy policji. Ochronę zwiększono zresztą już po tym, jak w maju ubiegłego roku w ataku terrorystycznym na Muzeum Żydowskie w Brukseli zginęło 4 ludzi. Autorem zamachu był dżihadysta obywatel Francji, algierskiego pochodzenia. 
   Belgijskie służby bezpieczeństwa nie lekceważą żadnych alarmów bombowych również ze względu na geopolityczne znaczenie kraju. Uznawana za "serce Europy" Bruksela, w której mieści się kilkadziesiąt międzynarodowych instytucji i którą co kilka miesięcy odwiedza kilkadziesiąt głów państw, to doskonały symboliczny cel ewentualnych ataków islamistów na "zachód". W sierpniu ubiegłego roku zresztą atak o takim właśnie wydźwięku, na Komisję Europejską, przygotowywany przez dwóch dżihadystów w ostatniej chwili udaremniono. Gdy informacje na ten temat wyciekły do mediów belgijskie władze przyznały, że w ostatnim czasie znacząco wzrosła liczba zamachów, którym udało się zapobiec. W ich przygotowaniu brali udział dżihadyści z europejskimi paszportami. Z ponad 400 obywateli Belgii, którzy wyjechali by walczyć w szeregach Państwa Islamskiego w Syrii i Iraku, do kraju już wróciło  bowiem ok. 100. Belgijskie służby już kilka miesięcy temu szacowały, że co dziewiąty z nich ma zamiar przeprowadzić atak terrorystyczny. Po ostatnich wydarzeniach w Paryżu ten odsetek na pewno znacząco się zwiększył. Zamach w Brukseli to tylko kwestia czasu…

©European Parliament Audiovisual Unit

Monday, January 12, 2015

Bezpieczeństwo czy wolności obywatelskie, czyli odwieczny po-zamachowy dylemat Europy...

   Symboliczne marsze, gesty i słowa przywódców z całej Europy, jakie zobaczyć i usłyszeć można było w Paryżu i innych unijnych stolicach w ciągu ostatnich dni, to zapowiedź zmian, jakie zazwyczaj zaobserwować można w po-zamachowej Europie. Wprowadzane naprędce w takich sytuacjach nowe unijne przepisy i strategie walki z terroryzmem zazwyczaj jednak równie szybko znikają, bo ich zwolennicy wciąż przegrywają z dużo silniejszymi i bardziej wpływowymi w Europie obrońcami swobód i praw obywatelskich.
  Po atakach terrorystycznych w Madrycie w 2004 roku i rok później w Londynie, w Unii Europejskiej przyjęto przepisy, które miały pomagać w ściganiu terrorystów. Tzw. dyrektywa retencyjna nakładała na firmy telekomunikacyjne obowiązek zbierania i przechowywania przez dwa lata informacji dotyczących naszych połączeń telefonicznych czy internetowych i w razie potrzeby przekazywania ich służbom bezpieczeństwa. Pod presją obrońców wolności obywatelskich dyrektywa, która miała pomagać w walce z terrorystami przestała jednak istnieć prawie tak szybko, jak powstała. W sierpniu ubiegłego roku ostateczny cios zadał jej Europejski Trybunał Sprawiedliwości, uznając przepisy o retencji danych za nieważne, bo niezgodne z unijną Kartą Praw Podstawowych. Jeszcze krótszy, albo nawet nawet wcale nie rozpoczęty żywot miały unijne przepisy o gromadzeniu danych o pasażerach lotniczych, tzw. dyrektywa PNR. Unijne regulacje miały pozwolić na zbieranie i przekazywanie policji danych pasażerów, tak by na ich podstawie można było budować profil podejrzanych o terroryzm obywateli. Ale choć UE zgodziła się takie dane zbierać i przekazywać Stanom Zjednoczonym, to ich wykorzystywanie przez policję w Europie w 2011 roku zablokował Parlament Europejski. 
   Wczoraj w Paryżu do jak najszybszej reaktywacji dyrektywy PNR, jako głównego narzędzia walki z ponad 3000 europejskich dżihadystów, którzy po powrocie z Syrii i Iraku mogą wzorem braci Kouachi organizować zamachy w Europie, wezwali unijni ministrowie spraw wewnętrznych. Sęk w tym, że przekonanie do niej zakochanych w wolnościach obywatelskich eurodeputowanych, może być nie lada wyzwaniem dla reprezentującego zdanie unijnych rządów szefa Rady Europejskiej, Donalda Tuska. Pierwszą próbę Polak ma podjąć już jutro. Biorąc pod uwagę temperament niektórych eurodeputowanych, debata o potrzebie nowych, zwiększających bezpieczeństwo, ale ograniczających swobody obywatelskie przepisach może wcale nie odzwierciedlać pokojowych nastrojów wczorajszego Paryża, a raczej mieć  wybuchowy charakter...Propozycje unijnych rządów, które Tusk ma jutro przedstawić w Europarlamencie, zbombardować mogą zresztą nie tylko zachodni liberałowie, ale również eurodeputowani z Polski i innych państw naszego regionu. W Paryżu w ramach nowej strategii bezpieczeństwa UE wczoraj mowa była bowiem nie tylko o zwiększeniu kontroli na granicach zewnętrznych UE, ale również o potrzebie rewizji zasad Schengen, czyli zdaniem wielu Polaków największego dobrodziejstwa Unii, którego pod żadnym pozorem nie powinno się ruszać...
   Dlatego choć w po-zamachowej Europie jeszcze długo będzie panowała żałoba, solidarność i strach, to te uczucia w nawet najbardziej spektakularnej formie i skali, do tej pory zazwyczaj przegrywały w starciu z ukochanymi przez Europejczyków prawami i wolnościami obywatelskimi. Zdaniem niemieckiego ministra sprawiedliwości zresztą słusznie, bo jak mówił już w ostatni piatek: "Nie wolno nam wpaść w pułapkę terrorystów. Ograniczenie wolności i zasad państwa prawa jest dokładnie tym, do czego chcą oni doprowadzić". W tych słowach Heiko Mass'a jest dużo prawdy. Tylko, czy sam dialog z muzułmanami, który sugeruje Niemiec wystarczy, by powstrzymać kolejne zamachy w Europie? Czy za bezpieczeństwo mimo wszystko trzeba będzie zapłacić prawem do prywatności?


©Hoslet, EPA

Sunday, January 11, 2015

Półroczne cenzurki polskich europosłów...

   Choć od wyborów do Parlamentu Europejskiego minęło zaledwie pół roku, to w Brukseli już widać, który z polskich eurodeputowanych solidnie podchodzi do swoich nowych obowiązków, a komu mniej na nich zależy. Kim są polscy pracusie i lenie w Europarlamencie trudno ocenić, bo nie chodzi w niej o ilość wykonywanych zadań, ale ich rzeczywisty wpływ na tworzone unijne prawo. Pomocą w wystawianiu cenzurek europosłom służą portale, takie jak votewatch czy mepranking, kóre śledzą i punktują polityków za konkretną pracę w Brukseli. Według tego ostatniego najpilniejszym polskim eurodeputowanym do tej pory był Andrzej Duda z PiS, który w ciągu pół roku przygotował 12 sprawozdań. "To czego dotyczy sprawozdanie jest istotne, bo jedne tematy wymagają większego nakładu pracy, inne mniejszego" zwraca jednak uwagę rzecznik PE, Cezary Lewanowicz. Sprawozdania Dudy do tej pory można raczej zaliczyć do tych drugich, bo dotyczyły one zasad wymiany towarowej UE z Turcją. 
   Wysoką ocenę mepranking otrzymali również eurodeputowani PO: Jarosław Wałęsa, Jerzy Buzek, czy Andrzej Grzyb z PSL. Najwięcej do powiedzenia na sali spośród wszystkich Polaków w Europarlamencie do tej pory mieli natomiast Ryszard Czarnecki z PiS i Bogusław Liberadzki z SLD. Głównie dlatego, że jako wiceprzewodniczący i kwestor często po prostu prowadzą obrady. 
   Praca w Brukseli może natomiast nie ciekawić, albo onieśmielać Stanisława Żółtka z KNP i Julię Piterę z PO, bo do tej pory ani razu nie zabrali głosu w Europarlamencie. 




EuroparlTV o pracy europosła:

http://europarltv.europa.eu/en/player.aspx?pid=ae32032f-410d-4077-bd5b-a3f400a13c9e&utm_campaign=engagor&utm_content=engagor_Mjc2MzY3Ng%3D%3D&utm_medium=social&utm_source=twitter


  ©European Parliament Audiovisual Unit

Tuesday, January 6, 2015

"Gallete des Rois", czyli Ciasto Trzech Króli w Belgii i Francji...

   Święto Trzech Króli w Belgii nie jest dniem wolnym od pracy, ale Belgowie, tak, jak Francuzi w wolnej chwili zajadają się dziś swoim specjalnym przysmakiem, wypiekanym ku czci trzech mędrców.        
   "Gallete des Rois" to tradycyjne francuskie ciasto, przy wyrobie którego nie żałuje się masła (na 2 kg mąki przypada 1 kg masła!). Dzięki takim składnikom ciasto ma charakterystyczną, warstwową strukturę. Ciasto Trzech Króli dodatkowo wypełnia się migdałową masą albo konfiturami i czymś jeszcze, co największą frajdę sprawia dzieciom... Zgodnie z tradycją cukiernik ukrywa w cieście porcelanową figurkę. Dawniej niespodzianka miała kształt jednego z członków świętej rodziny, teraz coraz częściej przypomina postaci z kreskówek. Tradycja porcelanowego fanta pochodzi jeszcze z obchodzonego w starożytnym Rzymie na przełomie grudnia i stycznia święta, w czasie którego jeden z niewolników stawał się "królem dnia". Według celebrowanej współcześnie tradycji temu, kto znajdzie figurkę w swoim kawałku ciasta spełnia się życzenie. Szczęśliwy znalazca przez cały dzień "króluje"  również w swojej rodzinie, co najbardziej podoba się jej najmłodszym członkom. 






Sunday, January 4, 2015

Metro, czyli największa podziemna galeria sztuki w Brukseli...

    Metro w Brukseli ma tylko cztery linie, za to jego stacje wypełniają prawdziwe dzieła sztuki. "To personalizuje przystanki metra i pozwala również lepiej je rozpoznawać, nie tylko po nazwie, ale prawdziwej tożsamości/osobowości/cechach, jaką nadają im dzieła sztuki", mówi rzeczniczka komunikacji miejskiej w Brukseli, Florence Le Dune.
  Na 69 stacjach brukselskiego metra podziwiać można ponad 80 obrazów, rzeźb i artystycznych instalacji, w większości wykonanych przez współczesnych artystów i często z pomocą samych użytkowników podziemnej kolei . "Gdy malowałem  swój obraz na tej stacji, mieszkający tu ludzie często sami mi  mówili, co na nim brakuje, lokalny botanik podpowiedział na przykład jakie rośliny rosną w tej dzielnicy" wspomina Paul de Gobert, autor dzieła na stacji Valkenberge.
Na stacjach brukselskiego metra nie brakuje również dzieł artystów światowej sławy, takich jak "Nasze stare tramwaje" surrealisty Paula Delvaux na stacji Bourse, czy charakterysytycznych poręczy i witraży  "Victora Hugo", na stacji jego imienia. 
   Sztuka w brukselskim metrze często opatrzona jest też społecznym, a nawet politycznym przesłaniem. Stację Parvis Saint Gilles, zdobią niebieskie płytki z fragmentami Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka i białą linią symbolizującą granice europejskich krajów. "To dodaje podróży rozrywki, to dobry pomysł zwłaszcza na długą drogę do pracy", mówi mi jeden z mieszkańców Brukseli. "Dobrze, że w ten sposób można pokazać trochę belgijskiej kultury", dodaje inny.
   Kolorowe stacje metra przede wszystkim bowiem uprzyjemniają podziemną podróż po Brukseli. A to bywa niezbędne zwłaszcza, gdy transport publiczny zawodzi. Zdenerowawani przepełenionymi wagonami i spóźnionymi pociągami pasażerowie brukselskiego metra ukojenia nerwów mogą wówczas szukać w sztuce.